AKTUALNOŚCI
Konrad Sapela

Wielokrotnie bywają wrogami publicznymi numer jeden, ale żadne spotkanie nie może się bez nich odbyć. O kim mowa? Oczywiście o sędziach, dla których ostatnie kolejki sezonu to czas dodatkowej próby. Oto rozmowa z jednym z najbardziej doświadczonych polskich arbitrów.


 

Konrad Sapela opowiedział naszemu portalowi miedzy innymi o tym, jak się sędziuje w Trynidadzie i Tobago, co może wyniknąć z wprowadzenia powtórek video i… jak najszybciej zrobić chorągiewkę.

Jak zaczęła się Pana przygoda z sędziowaniem?

Zawsze chciałem być oczywiście piłkarzem, ale w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że pewnego pułapu nie uda mi się przeskoczyć. Podczas studiów kolega zobaczył przypadkiem w gazecie ogłoszenie i namówił mnie do zapisania się na kurs. Doszedłem do wniosku, że może faktycznie jest to jakaś metoda, aby być blisko piłki na najwyższym poziomie. Zaczęliśmy uczęszczać na zajęcia i tak to się zaczęło. Kolega z powodów zdrowotnych musiał wkrótce zrezygnować, a ja złapałem bakcyla i właśnie…. mija mi dwadzieścia lat w roli sędziego.

Na starcie nie przerażała Pana świadomość, ile szczebli trzeba pokonać, aby dostać się na poziom ekstraklasy?

Kiedy człowiek zaczyna, nie jest tak naprawdę świadomy, ile pracy przed nim, aby dostać się na sam szczyt. Przynajmniej ja nie byłem. Na początku jest to po prostu pasja, sposób spędzania wolnego czasu, którego – jak wiadomo – na studiach bywa sporo. Wtedy traktowałem to w kategoriach nowej przygody i tyle.

Należy Pan do grona sędziów profesjonalnych. Co się zmieniło po wprowadzeniu zawodowstwa wśród arbitrów?

Zmieniło się bardzo dużo. Kończyłem kurs dokładnie w 1991 roku, czyli dwadzieścia lat temu. Ten okres śmiało można podzielić na takie dwie dekady. Zresztą wystarczy zobaczyć, jak przez ten czas zmieniał się cały futbol. Piłka w 1991 oraz 2011 roku jest zupełnie inna i to ma także przełożenie na sędziów. Wymogi, presja, tempo działania – ciężko to nawet porównać.

Jak wygląda kwestia przygotowań, testów sędziowskich? Zimą był Pan na obozie przygotowawczym w tureckiej Antalyi…

Każdy sędzia musi zdawać w rodzimej federacji egzaminy, które odbywają się przynajmniej dwa razy do roku. Na szczeblu ekstraklasy mamy w tej chwili dwa obozy rocznie, podczas których przeprowadzane są sprawdziany. Do tego dochodzą jeszcze dwa spotkania w innych porach. Podczas każdego ze zjazdów zdajemy zarówno testy fizyczne, jak i teoretyczne. Nie da się ukryć, że wymogi z sezonu na sezon są coraz bardziej rygorystyczne. Z punktu widzenia większości sędziów obecne minima są już dość wyśrubowane i wymagają naprawdę solidnego treningu. Potrzebna jest wytrwałość i konsekwencja. Nie ma mowy, aby zrobić sobie kilka tygodni przerwy, a potem nadrobić braki w ciągu dni. Znam wiele przypadków sędziów, którzy w ostatnim czasie nie podołali tym obciążeniom i musieli się rozstać z sędziowaniem.

Co trzeba zrobić, aby obecnie być dopuszczonym do prowadzenia meczów na najwyższym poziomie?

Kiedyś podstawą był tzw. test Coopera, w trakcie którego przez 12 minut trzeba było przebiec jak największy dystans. Minimalną wartością było wówczas 3000 metrów. Obecnie funkcjonuje tzw. test interwałowy. Najpierw pokonujemy 40-metrowe odcinki, których czasy mierzone są przez fotokomórkę z dokładnością do setnej części sekundy. Jeśli komuś już na tym etapie powinie się noga, ma wolne od sędziowania. Ci, którzy zaliczą, mają jeszcze główny bieg interwałowy – 20 odcinków po 150 metrów z 50-metrowymi przerwami na marsz. Wygląda to tak: 30 sekund biegu, później 40 sekund przerwy na marsz i odpoczynek, po czym kolejne 30 sekund biegu. Inaczej mówiąc, bieżnia 400-metrowa podzielona jest na 4 odcinki: 150 metrów na bieg, 50 metrów na marsz, 150 metrów na bieg i ponownie 50 metrów marszu. Łącznie do pokonania jest 10 takich dużych kółek. Każdemu, kto narzeka na pracę sędziów, polecam, aby sam się sprawdził i doświadczył tego.

A jak Pan dba o kondycję w trakcie sezonu?

Najczęściej odbywamy trzy treningi tygodniowo, w weekendy dochodzi już sam mecz. PZPN zatrudnia trenera od przygotowania lekkoatletycznego/fizycznego, który regularnie – co tydzień – przysyła nam rozpiskę z zajęciami. Poza tym, jesteśmy monitorowani za pośrednictwem sport-testerów, w które zostaliśmy wyposażeni kilka lat temu. Wyniki trafiają potem na dysk komputera i w każdej chwili są można sprawdzić dyspozycję wybranego arbitra. To jednak formalność – każdy wie, że musi się pilnować i przykładać do treningu. Moment odpoczynku, podobnie jak w przypadku piłkarzy, następuje po zakończeniu rundy. Wtedy można sobie zrobić dwu-, maksymalnie trzytygodniową przerwę. Ogólnie jednak, nie ma zmiłuj. Czy to czterdziestostopniowy upał, czy trzydziestostopniowy mróz, trzeba iść i biegać.

Za to egzaminy teoretyczne w przypadku sędziów na najwyższym poziomie to już chyba czysta formalność?

Tak, to kwestia śledzenia i nadążania za tym, co jest. Owszem, przepisy się zmieniają, ich interpretacje również. Ale nie wyobrażam sobie, aby ktoś na szczeblu ekstraklasy czy pierwszej ligi miał problemy z zaliczeniem testu teoretycznego. Oczywiście raz na wiele lat komuś może się powinąć noga, ale to naprawdę rzadkość.

Jaki dystans pokonują zwykle arbitrzy podczas meczu?

Asystenci przebiegają zazwyczaj od 5 do 8 kilometrów, sędziowie główni – nieco więcej, bo od 8 do 12 kilometrów.

Bycie sędzią zawodowym sprawia, że nie brakuje momentów, kiedy w domu jesteście tylko gośćmi…

No tak. Mecze w weekendy, kiedy rodzina ma zwykle wolne, obozy przygotowawcze, szkolenia poza miejscem zamieszkania. Kibicowi wydaje się, że przyszedł, posędziował 90 minut i tyle. A to często wiąże się z dwudniową podróżą. Sędziowie z centralnej części kraju mają w tym względzie i tak nieco łatwiej, bo odległości do innych miast są dość „umiarkowane”. Ale już dla takiego Huberta Siejewicza z Białegostoku podróże 500-, czy nawet 700-kilometrowe są na porządku dziennym. Rodzina nieraz wypomina kolegom, że dom służy im za hotel. Sam zresztą widzę po córkach, że często tęsknią za tatą. Z kolei nasze towarzyszki życia są od początku przyzwyczajane do takiego sposobu życia i nie pozostaje nic innego, jak tylko się z tym pogodzić.

Jak Pana rodzina podchodzi do sędziowania? Rozmawiacie w domu na tematy z tym związane czy raczej staracie się ich unikać?

Nie jesteśmy osobami do końca anonimowymi. Poniekąd pełnimy funkcje publiczne. Rodzina poniekąd też tym żyje. Wie, z jaką presją musimy sobie radzić. Pochwały dla sędziów praktycznie się nie zdarzają, natomiast krytyka pada z każdej strony – od piłkarzy, przez kibiców, działaczy, trenerów i dziennikarzy. Czasami są to bardzo dziwne sytuacje. Najgorsze jest to, że oceniają nas osoby, które same mają bardzo duże luki, jeżeli chodzi o znajomość o przepisów. To wszystko powoduje, że rodzina jest włączona w falę krytyki, która nas dotyka.

Dobrze wiedzieć wcześniej, gdzie się sędziuje czy lepiej się dostać taką informację w ostatniej chwili?

Obecnie informacje o obsadach dostajemy na początku tygodnia. Wiadomo, że trzeba się w jakiś sposób przygotować mentalnie do danego spotkania. Każdy mecz ma przecież swój ciężar gatunkowy. Tak naprawdę nie ma to większego znaczenia, czy się dowiemy 10 dni przed meczem, czy dwa dni wcześniej. Każdy z nas musi być przygotowany na rozmaite scenariusze. Wszyscy pamiętamy przecież sytuacje z początku tego sezonu, kiedy Paweł Pskit z Łodzi dowiedział się trzy godziny przed zawodami, że sędziowie jadący na mecz do Bełchatowa nie dotrą. Pozostali arbitrzy zorganizowali się w ciągu godziny i normalnie poprowadzili mecz GKS-u z Polonią Bytom.

Jak z perspektywy sędziego wyglądają te ostatnie godziny przed meczem?

Spotykamy się rano, wsiadamy do samochodu i jedziemy na zawody. Zachowujemy się normalnie, śmiejemy się, rozmawiamy. Na stadionie jesteśmy zazwyczaj 2 godziny przed meczem. Od momentu przebierania się, wyjścia na rozgrzewkę, skupiamy się już tylko na danym spotkaniu. Wszystkie pozostałe sprawy muszą zostać w szatni. Nie wyobrażam sobie, aby wejść na stadion z głową pełną innych problemów.

A jak określiłby Pan uczucia towarzyszące już samemu wyjściu na spotkanie?

Każdy przeżywa mecz na swój sposób. W moim przypadku, wyjściu na mecz towarzyszy mieszanka motywacji, stresu, odpowiedzialności, wyzwania i ekscytacji. Z momentem rozpoczęcia meczu wszystko znika i człowiek koncentruje się już na samej grze. Zresztą najgorszym momentem dnia jest zwykle samo oczekiwanie na zawody, odliczanie do meczu. To samo mówią zresztą piłkarze. Sam mecz, wysiłek sprawia, że nie ma czasu na myślenie, że funkcjonuje się z „automatu”.

W większości lig sezon dobiega właśnie końca. To chyba najtrudniejsza pora dla arbitrów – każda pomyłka może oznaczać spadek z ligi albo brak awansu do europejskich pucharów?

Bezsprzecznie tak jest i nie ma nawet co udawać, że sprawa wygląda inaczej. Ciężar gatunkowy ostatnich kolejek jest bardzo dużo i sami jesteśmy doskonale świadomi tej dodatkowej presji. Powiem tak – jeżeli pod względem odpowiedzialności każdy mecz w ekstraklasie obarczony jest dużym wykrzyknikiem, to spotkania ostatnich dwóch-trzech kolejek oznaczone są wykrzyknikami do kwadratu. Co byś nie zrobił, to i tak połowa ludzi oceniających będzie niezadowolona. Niestety tak to jest, że choćbyś sędziował znakomicie, to i tak część będzie niezadowolona. Ostatnie mecze sezonu są tego tylko kulminacją.

Ile czasu potrzeba, aby uodpornić się na nieprzychylne komentarze, na obelgi z trybun?

Na pewno kilka lat. Niektórzy nie wytrzymują tego okresu i rezygnuje z braku odporności. To dotyczy zwłaszcza osób rozpoczynających przygodę z sędziowaniem. Osoba, która znalazła się już na szczeblu ekstraklasy, po drodze zwykle zdążyła się już przyzwyczaić do całej „otoczki”. Ale i na tym poziomie są przypadki, kiedy presja i chamstwo niektórych osób sprawiają, że ludzie mówią „dość”. W okręgu łódzkim co roku kurs sędziowski rozpoczyna średnio 30-40 osób, po trzech latach okazuje się, że z tej grupy zostaje najwyżej połowa. Te pierwsze lata są zdecydowanie najcięższe. Inna sprawa, że wówczas ta odpowiedzialność jest zdecydowanie najmniejsza. Z całym szacunkiem, ale mecz juniorów, czy klasy okręgowej to nie pierwsza liga. Osoba, która przejdzie etap pierwszych pięciu lat, ma duże szanse, że zostanie już na stałe w środowisku. Przez pierwsze pięć lat wykrusza się zdecydowanie najwięcej ludzi.

Długo rozpamiętujecie popełniane błędy? Zwłaszcza te, które wypaczają wynik spotkania?

Po pierwsze, nie na to zbytnio czasu. Po drugie, oczywiście musimy wyciągać wnioski i być samokrytyczni, ale nie nazwałbym tego przeżywaniem, a raczej – analizą. Człowiek nie może załamywać rąk z powodu popełnienia często jednego błędu, bo to może się tylko negatywnie odbić na postawie w kolejnych spotkaniach. Każdy przypadek to jest osobna historia. Niektórzy po słabszym meczu wolą trochę odpocząć od sędziowania, inni chcą jak najszybciej brać udział w kolejnych zawodach, żeby zapomnieć o danej wpadce. Wpadce, która – powtarzam – jest często jedyną złą decyzją w całym spotkaniu.

W waszym zawodzie niezbędna jest odporność psychiczna. Często macie zajęcia z psychologiem?

Te zajęcia rozpoczęły się dopiero niedawno. Na szczeblu ekstraklasy mieliśmy dopiero trzy, cztery spotkania. Bez wątpienia coś takiego jest potrzebne. Zaryzykuje stwierdzenie, że o ile obecnie z przygotowaniem fizycznym sędziów nie ma problemu, to największe rezerwy tkwią właśnie w sferze mentalnej. Podobnie jest zresztą z zawodowymi sportowcami, szczególnie tymi, którzy uprawiają dyscypliny indywidualne. To jest praca, którą trzeba wykonać i do której trzeba się przyzwyczaić. Niedawno w Łodzi spróbowaliśmy przeprowadzić zajęcia z psychologiem. Muszę powiedzieć, że zostały odebrane bardzo pozytywnie, jako rzecz niesłychanie potrzebna. Od tego nie uciekniemy. Wielu sędziów straciliśmy właśnie dlatego, że w pewnym momencie po prostu nie wytrzymali ciśnienia.

Wizyta delegata, obserwatora, czasem rozmowa z mediami – wasza praca nie kończy się wraz z zejściem z murawy. Jak wygląda ten czas po meczu? Ile mija po ostatnim gwizdku nim macie wolne?

Mamy chwilę na ochłonięcie, ale zaraz potem zaczyna się omówienie meczu z obserwatorem. Taka analiza zawodów zajmuje zwykle godzinę. Rozmawiamy od szczegółu do ogółu, czasem odwrotnie. Po kolei analizujemy wszystkie sytuacje krytyczne: spalone, kartki, karne… Później jeszcze musimy wypełnić arkusz dla delegata. Często zdarza się tak, że stadion opuszczamy dopiero dwie godziny po meczu. Nie raz byliśmy „poganiani” przez sprzątaczki, które chciały już skończyć pracę i czekały jeszcze tylko na szatnię sędziowską.

Czy w przerwie meczu zdarza się wam zerkać na telefon, sprawdzać opinie, które przysyłają koledzy po fachu?

Osobiście unikam takich sytuacji. Każdy musi odpowiedzieć sobie na pytanie, czy jest na tyle skonstruowany psychicznie, żeby unieść ciężar ewentualnej informacji, że popełnił bardzo ważny błąd. Jeżeli nie jesteś w stanie poradzić sobie z tym w perspektywie drugich 45 minut, to ja bym odradzał takie spoglądanie na „komórkę”. Jeżeli dochodzisz do wniosku było minęło, to nie ma problemu. Osobiście uważam się za osobę potrafiącą wiele zdzierżyć, ale i tak staram się nie patrzeć w przerwie na smsy od kolegów. Zdarza mi się to naprawdę bardzo rzadko, raz na kilkanaście spotkań. Generalnie przerwa jest od tego, aby odpocząć.

Dzięki nowym technologiom komunikacja z pozostałymi arbitrami od kilku jest ułatwiona. Ten system porozumiewania się też bywa jednak zawodny…

To pytanie bardzo aktualne. Podczas ostatnich derbów Krakowa mocno padało i to niestety spowodowało, że już po niecałym kwadransie przestał dziać nasz system komunikacji. Do końca pierwszej połowy nic się nie słyszeliśmy, co było dla nas pewnym novum, bo każdy już zdążył się przyzwyczaić do wymieniania opinii w trakcie gry. Pozbawieni tej możliwości przeprowadziliśmy pierwsze 45 minut. W przerwie udało się naprawić łączność na tyle, że znów mogliśmy się na bieżąco konsultować…

Co Pan sądzi o wymianach sędziowskich między państwami? Czy dużo one dają samym arbitrom?

Takie wymiany przydają przede wszystkim osobom z niewielkim jeszcze doświadczeniem. Dla sędziów krajowych każdy taki wyjazd to znakomita szansa zebrania nowych doświadczeń. Z tego punktu widzenia takie akcje są potrzebne. Zresztą obecnie nawet teraz dwóch naszych arbitrów przebywa na Węgrzech, gdzie mają okazję sprawdzić w nowym otoczeniu. Dla kogoś, kto nigdy jeszcze nie prowadził meczów na szczeblu międzynarodowym, bezcenne…

Jako sędzia z dużym doświadczeniem jest Pan za wprowadzeniem powtórek video?

Generalnie jestem temu przeciwny. Ludzie tak naprawdę nie są świadomi, co się z tym wiąże z takim rozwiązaniem. Obawiam się, że wiele osób myli gry komputerowe z realnym życiem. Musimy się nauczyć żyć z błędami, które popełniają zarówno trenerzy, piłkarze, działacze, jak i sędziowie. Obecnie margines błędu dla arbitra jest coraz mniejszy. Inna sprawa, że samych błędów jest coraz mniej. Wystarczy spojrzeć, co działo się jeszcze dziesięć czy dwadzieścia lat temu. Bardzo mądrą rzecz powiedział niedawno Zbigniew Boniek. Oceniając futbol lat osiemdziesiątych – tak udanych dla Polski – kibice nie są świadomi, ile pomyłek popełniali wówczas sędziowie. A teraz rozmawiamy czasem o takich rzeczach, które ludzkie oko nie jest w stanie wychwycić. Nie potrafimy zrozumieć, że skoro zawodowy piłkarz teoretycznie nie ma prawa nie trafić do bramki z jedenastu metrów, a jednak pudłuje, tak samo sędzia ma też prawo do błędu. Gdy ogląda się kontrowersyjne sytuacje, bardzo często wcale nie są one czarno-białe. Efekt? Na pięć osób siedzących w studio trzy uważają, że faul był. Pozostałe twierdzą, że faulu nie było. I tu jest poważny problem. Bo co? Sędzia przybiegając do stolika, będzie czekał na „głosowanie” ekspertów albo sam w nieskończoność oglądał powtórki i wstrzymywał widowisko. Proszę sobie tylko wyobrazić, co w tym czasie może się dziać na trybunach, jeśli będzie to końcowy fragment spotkania. Pomijam już kwestię techniczną, bo przecież wiadomo, że w „okręgówce” żadnego klubu nie zmusi się do zainstalowania kamer na stadionie.

Jakie zmiany – z perspektywy sędziego i miłośnika futbolu – Pana zdaniem powinno się wprowadzić w przepisach?

Kiedyś pół żartem, pół serio zaczęliśmy rozmawiać o przyszłości „spalonego”. I tu w mojej głowie pojawia się pytanie, czy ten przepis jest potrzebny. W najbliższym czasie nie ma opcji, że został on zniesiony, ale w dalszej perspektywie?! Nie wiem, czy nie pojawi się poważna dyskusja na ten temat. Jeżeli chodzi o inne sprawy, jestem za jeszcze większymi karami za wszelkiego rodzaju niesportowe zachowania. Obojętnie, czy chodzi o przerywanie akcji, symulowanie, rasistowskie zaczepki czy zwykłą wulgarność. Trzeba z tym bezwzględnie walczyć. Dużą rolę w tym względzie mają do odegrania Wydziały Dyscypliny. Przykładne zawieszenia z pewnością zniechęciłyby symulantów do tych wszystkich „teatrzyków” w okolicach pola karnego.

Co Pan sądzi o kobietach-sędziach?

Coraz częściej zdarzają się już eksperymenty z obsadzaniem kobiet. Na najwyższym poziomie kobieta prowadziła mecz już między innymi w Szwajcarii. Nie jestem znawcą, ale kluczowa w tym przypadku umiejętność psychicznego uniesienia tej cięższej odmiany futbolu, którą jest bez wątpienia piłka nożna w męskim wydaniu. Wiadomo, że kobiece granie ma przecież zupełnie inną charakterystykę. Koleżanki czasem opowiadają nam, jak wygląda prowadzenie meczu u pań, gdzie zachowania są często… znacznie bardziej spontaniczne. Kolejna sprawa to przygotowanie fizyczne. Wysiłek podczas meczu panów jest nieporównywalnie większy. Ale jeśli znajdą się panie obdarzone odpowiednimi predyspozycjami, dlaczego nie?!

Bycie sędzią międzynarodowym to nie tylko nerwy, ale i… okazja do podróżowania po świecie. W jakich egzotycznych miejscach miał Pan okazję być przy okazji prowadzenia zawodów?

Rzeczywiście, sędziowanie na najwyższym szczeblu daje możliwość zwiedzenia różnych stron świata i jest to niewątpliwie wielka wartość dodana naszej profesji. Ostatnio zrobiłem sobie nawet małe zestawienie i wyszło mi, że dzięki sędziowaniu odwiedziłem już 50 krajów. W tym państwa na tyle trudno dostępne dla przeciętnego turysty jak Azerbejdżan, Armenia czy Gruzja. Duże wrażenie zrobiły na mnie także przepiękne Wyspy Owcze i, całkowicie odmienna kulturowo od naszej części świata, Arabia Saudyjska. Byłem też w tak oryginalnych zakątku świata jak Trynidad i Tobago, gdzie odbywały się mistrzostwa świata do lat 17. Niezapomniana sprawa, począwszy od samej imprezy po miejsce, które było po prostu… bajeczne.

Wbrew pozorom, prowadzenie zawodów wiąże się także z różnymi humorystycznymi akcentami. Które zapadły Panu najmocniej w pamięć?

Pamiętam historię jeszcze z B-klasy, kiedy okazało się, że nie ma chorągiewek na boisku. A pewnie nie każdy zdaje sobie sprawę, że jeśli brakuje chociaż jednej rożnej chorągiewki, spotkanie nie może się odbyć. Wówczas razem z gospodarzami zrywaliśmy gałęzie, które później zostały wetknięte w narożniki boiska. Nie zapomnę widoku jednej z chorągiewek, na której zamiast materiału powiewała… chusteczka do nosa jednego z klubowych działaczy. W A-klasie kiedyś natomiast kibice gospodarzy chcieli mnie poczęstować w trakcie meczu… wódką. Pora roku była już na tyle chłodna, że miejscowi fani rozgrzewali się właśnie przyniesionym alkoholem i w pewnym momencie zaproponowali mi pół szklanki wysokoprocentowego napoju. Ze śmiechem odmówiłem, co na szczęście spotkało się z pełnym zrozumieniem. Z kolei już w starej pierwszej lidze kiedyś przed meczem zepsuł mi się rozporek w spodenkach. Pamiętam, iż miałem duży dyskomfort, że kamera w pewnym momencie pokaże mnie przy linii i awaria zostanie upubliczniona. Nie brakuje też opowieści o sędziach zamykanych przypadkowo w szatni. We Wrocławiu pewien arbiter techniczny tuż przed końcem przerwy poszedł do toalety, pozostała trójka w międzyczasie opuściła budynek, a ktoś z obsługi zamknął pomieszczenie na klucz. Wołanie o pomoc nie przyniosło rezultatu. Na szczęście w szatni było uchylone okno, przez które sędzia wyskoczył. Mało tego, w międzyczasie jeszcze włączył stoper, bo akurat zaczynała się druga połowa. Co by się stało, gdyby wtedy akurat skręcił nogę?! Nikt nawet nie chciał myśleć…

Ile spotkań sędziował Pan w karierze?

Nie prowadziłem takiego bilansu od samego początku. Biorąc pod uwagę tylko mecze od trzeciej ligi wzwyż, wyszło już tego ponad pół tysiąca spotkań.

Najważniejsze spośród nich to…?

Bez wątpienia mecze Ligi Mistrzów, której towarzyszy wyjątkowa atmosfera. To prawdziwe święto futbolu. Były także spotkania w innych rozgrywkach pucharowych, podczas których miałem okazję sędziować choćby Interowi Mediolan, Milanowi, Barcelonie, Realowi Madryt, Benfice czy Sportingowi. No cóż, to naprawdę duża frajda móc spotkać się twarzą w twarz z zawodnikami, których wcześniej znało się jedynie z telewizji. Dużą satysfakcję dają też mecze krajowe: finał Pucharu Polski, derby Warszawy czy derby Krakowa. Podobnie jest zresztą z tzw. meczami o życie, kiedy w końcówce sezonu mierzą się zespoły bezpośrednio zagrożone spadkiem lub walczące o udział w pucharach.

Największe indywidualności, z którymi zetknął się Pan na boisku?

Bardzo szanuję ludzi, którzy potrafią zachować spokój i kulturę mimo olbrzymiej stawki spotkania. Taką osobą jest dla mnie Frank Rijkaard. On w ogóle nie włączał się w ocenianie pracy arbitra, cały czas żył tylko postawą własnej drużyny. Pamiętam też zachowanie Paolo Maldiniego, który bez przerwy był pełen optymizmu, niezależnie od tego, co działo się na boisku. Na polskich boiskach taką cenioną postacią jest Radosław Sobolewski z Wisły. Zazwyczaj całkowicie skupia się na swoich zadaniach, nie ingerując w pracę sędziów. Podobna historia była z Adrianem Sikorą czy Dusanem Radolskym. Zresztą ogólnie tych nieprzyjemnych zachowań wobec nas jest na szczęście coraz mniej z każdą rundą.

Najlepsi obecnie sędziowie świata?

Bardzo cenię arbitrów hiszpańskich, którzy na co dzień muszą się wykazywać w trudnej do sędziowania lidze. Do niedawna takim numerem jeden był dla mnie Mejuto Gonzalez, który już zakończył karierę. Obecnie taką pierwszoplanową postacią jest Undiano Mallenco. Spośród przedstawicieli innych nacji wysoko cenię Franka De Bleeckere, który od wielu lat nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Nie sposób nie wspomnieć też o arbitrach brytyjskich, posiadających ogromny potencjał. Warto też zauważyć, że w światowym sędziowaniu mamy teraz dość specyficzny etap. Odeszło pokolenie takich gwiazd, jak Pierluigi Collina, Markus Merk czy Graham Poll. Ich następcy dopiero dojrzewają.

Dużo młodzieży garnie się do sędziowania?

Na przykładzie okręgu łódzkiego mogę powiedzieć, że co roku na kursie melduje się stała liczba 30-40 osób. Inna sprawa, ilu z nich wytrwa w swojej pasji. W ostatnich dwóch latach odsetek rezygnujących maleje, na co z pewnością ma też wpływ poprawiająca się atmosfera wokół polskich arbitrów. Afera korupcyjna zrobiła swoje i doniesienia o kolejnych zatrzymanych nie sprzyjały procesowi rekrutacji. Ten etap mamy już na szczęście za sobą. Najgorsze minęło i powoli zaczynamy odbudowywać reputację środowiska. Choć nie da się ukryć, że czasami jeszcze brakuje sędziów do obsadzenia spotkań na szczeblu okręgowych. Z konieczności na mecz jedzie wtedy jeden arbiter, góra dwóch.

A jak zachęciłby Pan młodych do zapisania się na kurs?

Na własnym przykładzie mogę powiedzieć, że to prawie nic nie kosztuje, a może zaowocować wspaniałą przygodą. Jeśli ktoś ma futbol w sercu, a nie ma talentu do grania, to właśnie sędziowanie może mu pomóc zaistnieć w piłkarskim środowisku. Kto nie spróbuje, ten się nie przekona. Na kursie dla początkujących zawsze pokazuję zdjęcia najlepszych sędziów świata i powtarzam chłopakom: oni też zaczynali od przyjścia i zapisania się na kurs, oni też musieli przejść całą ścieżkę krok po kroku.

Sędziowanie to…

Moja pasja i od pewnego czasu – mój zawód. To realizowanie siebie w piłkarskim świecie. To bardzo ważna część mojego życia. Nigdy nie przypuszczałem nawet, że uda mi się dotrzeć do tego miejsca, w którym obecnie jestem. W tym miejscu także duży szacunek dla ludzi z niższych lig, którzy nie są zawodowymi arbitrami, a którzy sędziowaniu również poświęcają spory fragment własnego życia.

Sędziuję, bo…

Bo chcę, bo lubię, bo to jest mój zawód. Bo sędziowanie to nie tylko presja, to wiele niezapomnianych chwil.

Dlaczego nie został Pan sędzią głównym? Nie chciał czy zwyczajnie… nie wyszło?

Można powiedzieć, że tak po prostu wyszło. Do lat 90. nikt specjalnie nie interesował się sędziami-asystentami. Dopiero później FIFA i UEFA doszły do wniosku, że praca liniowego jest na tyle specyficzna, że należy pomyśleć o pewnej specjalizacji. Kiedy zaczęto tworzyć taką specjalną grupę w Polsce, dostałem pytanie, czy jestem nią zainteresowany. Zgodziłem się, bo wtedy oznaczało to otwarcie się przede mną zupełnie nowych horyzontów, możliwość zaistnienia w Europie i na świecie. Oczywiście, z perspektywy czasu można się zastanawiać, czy nie lepiej było poczekać i spróbować zostać arbitrem głównym. Ale, podkreślam, niczego nie żałuję. Miałem możliwość bycia na takich stadionach i na takich meczach, na których pewnie nigdy bym nie zagościł jako sędzia główny.

Jakie przesądy najczęściej pojawiają się w środowisku sędziowskim?

Podobnie jak w innych dziedzinach życia – część ma, a część nie. Osobiście uważam, że przesądy są dla ludzi słabych i nigdy się do nich nie stosuję. Ale są oczywiście sędziowie, którzy wyjeżdżając z domu na mecz, nigdy się po nic nie wracają. Albo muszą jako ostatni wyjść z szatni.

A kiedy znów zobaczymy polskich arbitrów prowadzących najważniejsze mecze na najważniejszych światowych imprezach?

Wszyscy chcielibyśmy, aby stało się to jak najszybciej. Nie uciekniemy jednak od tego, że w pewien sposób jesteśmy zależni od wyników piłkarskich i zaplecza osobowego w najważniejszych międzynarodowych federacjach. A – jak wiadomo – pod tym względem pozycja Polski wygląda obecnie dosyć słabo. Poza tym, uważam, że polscy sędziowie dostają zbyt mało szans, które mogliby wykorzystać. Ale spokojnie, to kwestia czasu. Średnia wieku sędziów w ekstraklasie jest stosunkowo niska. Coraz więcej polskich arbitrów zna za to języki obce. To w końcu musi zaprocentować.

Rozmawiał Bartosz Król

Subskrybuj
Powiadom o

1 Komentarz
Inline Feedbacks
View all comments
Czytelnik
12 lat temu

Dobra robota…

Pozdrawiam